wtorek, 13 grudnia 2011

"Śmierć pięknych saren" Oty Pavla

Tę, cytując Mariusza Szczygła, "najbardziej antydepresyjną książkę świata" pisał człowiek chory psychicznie, wierzący w chwilach napadów w to, że jest Chrystusem i bojący się wrzeszczących Niemcami. Pisał ją jako antidotum na swoją psychozę, z której wydawało się, że wychodzi do czasu, aż zabrał się za epilog i bezpowrotnie stoczył w obłęd, który miał nie opuścić go już do końca czterdziestoletniego życia.
Słodko-gorzka to lektura. Odnajdująca cienie humoru tam, gdzie polscy autorzy zwykli załamywać ręce, oddawać się bezdennej rozpaczy, zimnemu cynizmowi lub poszukiwaniu promyczka nadziei. W takich momentach Ota Pavel raczej oddawał się pasji wędkarskiej i porównywaniu rozmaitych ryb słodkowodnych do prosiaczków i wieprzków.
Wiele jest tu jednak refleksji nad życiem. Można sobie wyobrazić mężczyzn na składanych stołeczkach, wpatrzonych w zachód słońca i z nieodłącznymi wędkami w dłoniach, którzy je wygłaszają. A znają się oni na życiu, oj, znają - te godziny przesiedziane nad nieruchomą taflą wody bez słowa i bez ruchu jakoś przecież musiały zaprocentować.
Niewegetariańska to książka - pełna opisów kaźni małych i dużych rybek, a również "pięknych saren" i innej dziczyzny. A jednak jakoś to nie razie, a wpisuje się w cykl życia i śmierci, porażek i sukcesów bohaterów, a wręcz na tle holocaustu wydaje się być łagodnym prawem natury, chroniących przed absolutnym zagubieniem w okrutnym świecie.
Polecam tę książkę wszystkim - smutasom i wesołkom, wędkarzom, myśliwym, weganom i wegetarianom, ale przede wszystkim polskim pisarzom (a i polskim reżyserom by ona nie zaszkodziła).

niedziela, 11 grudnia 2011

Mały Wietnam

Bistro pagoda
Jak podaje "Wprost", mniejszość wietnamska w Czechach liczy prawie 100 tys., co jak na dziesięciomilionowe państwo jest dość imponująca. Ponoć Brno to nie miasto, w którym występują oni najliczniej, jednak w okolicach dworca kolejowego zdobinowali oni bistra, jak i stoiska w przejściu podziemnym. Ich prawdziwe królestwo znajduje się jednak 5 km od centrum, na ulicy Olomouckiej 61 i 65, gdzie znajdują się dwa targowiska, na których Czesi stanowią jedynie klientelę, nawet reklamy i ogłoszenia są tu po wietnamsku.
Dowód polsko-wietnamskiej współpracy handlowej
Targowiska na Olomouckiej otwarte są codziennie od 10 (poza poniedziałkami) i można tu kupić bardzo wiele ciekawych produktów - od mało jakościowej odzieży i elektroniki, poprzez przerażające, nagie i osaczające pustym wzrokiem manekiny, aż do egzotycznego jedzenia: liczi (180 koron za kg), dorodne granaty, jakich gdzie indziej się w Brnie nie uraczy (15 koron za szt.), świeże tofu pływające w zalewie (20 koron za sporą kostkę - w Interspar - ponad 100 koron), grzybki mun i różne inne o nieznanych dla mnie nazwach (od 25 koron za sporą paczkę). Tu i ówdzie leża dziesięciokilowe paczki ryżu, suszone krewetki, karpiopodobne stworzenia pływają w wanienkach lub dogorywają smutno na gazetach. Mnóstwo tu oryginalnych i niedrogich produktów dla miłośników azjatyckiej kuchni, którzy wiedzą do czego służą te suszonki i słoiczki czy buteleczki wypełnione rozmaitych kolorów płynami, niekiedy opisane po czesku, a niekiedy wyłącznie po wietnamsku.
manekinowego horroru ciąg dalszy
Znajduje się tu również kilka bistr o nazwach, które dla nas, laików brzmią podobnie jedna do drugiej i serwują potrawy ukierunkowane na gusta Wietnamczyków o wiele bardziej niż większość bistr w centrum, w których serwuje się smażony ser w bułce i langosza.
Dziwne to miejsce, eklektyczne, gdzie chyba równie dobrze odnajdują się i Wietnamczycy, i Czesi, gdzie można kupić i czekoladę Studentską, i fasolkę mung.

piątek, 9 grudnia 2011

Ołomuniecka polonistyka podbija Facebooka!

Ołomuniecka sekcja polonistyki, z którą mam przyjemność być związana, to w porównaniu np. z wrocławską polonistyką mikrusek - zajmujemy pół piętra budynku na u. Vodarni 6 i wypuszczamy po kilkudziesięciu licencjatów oraz kilku magistrów rocznie.
Nie dajemy sobie jednak w kaszę dmuchać i postanowiliśmy nie tylko zajmować się kształceniem młodych pokoleń polonistów, ale również opanować nowe media, takie jak Facebook i pokazać, że nie tylko siedzimy nad zakurzonymi tomiskami w bibliotekach, ale idziemy z duchem czasu.
Można nas znaleźć i polubić na: http://www.facebook.com/pages/Polonistika-UP/189511281140688.

niedziela, 4 grudnia 2011

Morawski Kras

Formy krasowe w Jaskini Punkevni
Można sobie filozoficznie podywagować nad tym, czy nazwa Morawski Kras pochodzi od procesów krasowych, które zaszły na obrzeżach miasteczka Blansko, czy też raczej od unikalnej krasy tych jaskiń, do których przybywają nawet całe autokary turystów z Polski. Niewątpliwie jest to jednak jedna z propozycji na to, jak spędzić krótkie, mroźne zimowe weekendy. Temperatura w jaskiniach bowiem jest względnie stała - pomiędzy 6 a 12 stopni, a więc wyższa niż w większość grudniowych dni na zawnątrz.
Najpiękniejszą z pięciu jaskiń znajdujących się na tym terenie (Punkevni, Vypustek, Sloupsko-šošůvské, Katařinská i Balcarka) jest Punkevni, której zwiedzanie trwa godzinę i ponoć jest unikalnym tego typu obiektem naturalnym, który łączy w sobie trasę pieszą oraz wodną. Formy krasowe, jakie można tam obejrzeć zapierają dech w piersiach. Noszą one również malownicze nazwy, takie jak anioł czy turecki cmentarz. Nie uległy one w ciągu lat takiemu zniszczeniu, jak stalagmity i stalaktyty w naszej Jaskini Raj.
Kolejka na szczyt Macochy
Pomiędzy zwiedzaniem pieszym a przesiąściem się na łódki, wychodzi się do Przepaści Macocha, czyli na dno prawie 140-metrowego krasowego leja. Niesamowite wrażenie robi widok niewielkiego przesmyku nieba wysoko nad naszymi głowami, a jeszcze większe informacja, którą podaje nam przewodnik o tym, że niewielkie jeziorko, zajmujące jedną część dna przepaści, mierzy w głąb kolejne 50 m lodowatej jaskiniowej wody.
podziemna trasa wodna w Jaskini Punkevni
Na Przepaść Macocha można popatrzeć również z odwrotnej perspektywy, a nawet wjechać na szczyt skał kolejką (choć polecam raczej wspinaczkę), jednakże teren, z którego można zajrzeć w głąb stanowi własność prywatną i za wejście na niego należy ponieść opłatę.
Wejście do jaskini kosztuje 170 koron, a ze zniżką (studenci) 80. Dojazd bez własnego transportu jest nieco skomplikowany (acz możliwy), ponieważ z Brna najpierw należy pojechać pociągiem do Blanska (ok. 30 min), a stamtąd autobusem do Skalnego Mlyna. Tam można odebrać swoje bilety (najlepiej jest je zarezerwować telefonicznie na konkretną godzinę, zwłaszcza w sezonie letnim, ponieważ wielkość grup jest ograniczona), a jaskinia znajduje się w odległości ok. 20 min spaceru w głąb lasu. Kursuje również na tej trasie kolejka.
Więcej informacji (także w j. polskim) na ten temat na stronie: http://www.cavemk.cz/

sobota, 3 grudnia 2011

Austerlitz

widok na pałac i dziedziniec pełen stoisk jarmarcznych
W początkach grudnia w Europie Środkowej, gdy temperatury spadają już niejednokrotnie poniżej zera, niełatwo znaleźć imprezy plenerowe. Na samą myśl o spędzaniu dłuższej chwili na powietrzu, włosy jeżą się i z zimna, i ze zgrozy. Tymczasem w dniach 2-4 grudnia w Sławkowie u Brna (ok. 23 km od centrum Brna) odbywają się pamiątkowe obchody bitwy pod Austerlitz, zwanej też bitwą trzech cesarzy, jaka miała miejsce 2 grudnia 1805 roku na przedpolach tego spokojnego i uroczego miasteczka, o którym mało kto słyszał.
Odbywa się tam z tej okazji inscenizacja bitwy, a w samym miasteczku można zwiedzać pałac, mając za przewodników postacie z epoki. Całą główną ulicę, jak również dziedziniec pałacowy zajmuje bardzo duży jarmark świąteczny, na którym licznie rozstawione budki z grzanym winem, grzaną medowiną, grillowanymi przysmakami oraz paleniska, nie pozwolą zmarznąć nam ani odrobinę.
Wstąpiliśmy również do herbaciarni (čajovna), znajdującej się w niewielkiej uliczce, tuż przy głównej, Palackiego. Mimo że trafiliśmy tam przypadkiem, okazało się to strzałem w dziesiątkę - na górnym jej piętrze można było rozłożyć się wygodnie na sztucznych futrach zalegających na podłodze i wybrać sobie jeden z niezliczonych rodzajów herbat ze wszystkich stron świata (w naszym przypadku - tybetańską na przeziębienie oraz miętowe mate z cytryną) w regionalnych naczyniach oraz zapalić sziszę.
Całe popołudnie zeszło nam tak szybko, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy zrobiło się ciemno oraz, że ominęła nas cała inscenizacja. Pozostał nam widok osób poprzebieranych za napoleońskich żołnierzy przechadzających się pomiędzy stoiskami ze słowackimi serami i kolorowymi marcepanami.
Więcej o obchodach bitwy pod Austerlitz można znaleźć na: www.austerlitz.org

niedziela, 2 października 2011

Powiew południa w Mikulowie i Lednicy

Zamek oraz rynek mikulowski

Mikulowskie ruinki



Jak już wspominałam w poprzednich postach, piękniejsze lato w tym roku mamy w październiku niż w lipcu. Niestety wakacje się skończyły i jedyne, co nam pozostaje, to weekendowe wypady po okolicach Brna. Aż do przyszłego roku trzeba zapomnieć o ciepłych krajach i odkrywać Morawę. Aby poczuć południową bryzę na twarzy oraz nacieszyć oczy porośniętymi winoroślami wzgórzami oraz nabrzmiałymi kiściami zwisającymi z oplatających domy krzewów, należy wybrać się na najbardziej południowe krańce Morawy Południowej, pod samą granicę austryjacką. Stolicą morawskich win jest Mikulow (Mikulov), który słynie ze swojego stosunkowo łagodnego klimatu, sprzyjającego hodowli winnej latorośli. Jest to miasteczko maleńkie, ale bardzo interesujące i urokliwe. Warto zwiedzić tam zadbany ryneczek, na którym w tą słoneczną niedzielę można było napić się kawy w jednej z kilku kawiarni lub spróbować jednego z wielu lokalnych win, na przykład czerwonego Modrego Portugala lub białego Veltlinskégo Zelenégo. Nieopodal ryneczku znajduje się również zamek górujący nas miastem, a także romantyczne ruinki. Na zamku zobaczyć można zadziwiającą oraz dość właściwie obsceniczną rzeźbę Jaroslava Róny, która mnie osobiści kojarzyła się z równie szokującymi dziełami innego Czecha, Davida Černego (np. z czarnymi dziećmi wspinającymi się po wieży telewizyjnej w Pradze). Na wytrwałych piechurów i pielgrzymów czeka także wspinaczka na Svatý kopeček.
Rzeźba Jaroslava Róny - tył
Jedna z rzeźb Davida Černego
front pałacu w Lednicy
Minaret w Lednicy
Spacer po wąskich uliczkach Mikulowa raczej nie zajmie nam więcej niż dwie godziny, dlatego warto się przy okazji wybrać do kompleksu pałacowego wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO w Lednicy, oddalonych o zaledwie 16 km. Swoim stylem kojarzy się on nieco z zabytkami, jakie spotkać można np. w południowej Francji i otoczony jest dwustuhektarowym parkiem, poprzecinanym rzeczułkami i zalewami. Jakby komuś było mało tych południowych inspiracji, w oddali między drzewami majaczy minaret, ponoć najwyższy w krajach niemuzułmańskich. Na terenie ogrodu pałacowego, można również za opłatą 60 koron (40 dla studentów), wejść do palmiarni i poczuć na twarzy "uderzenie gorącą mokrą szmatą", czyli namiastkę klimatu tropikalnego.
Oprócz tych egzotycznych akcentów, w jednej z restauracji odnalazłam również akcent polski, a mianowicie menu w języku Mickiewicza i Kochanowskiego. Trzeba przyznać, że nie zdarza się to często poza granicami naszego kraju.