wtorek, 31 lipca 2012

Powrót do Morawskiego Krasu


Zające pod Chatą Macochą
Na terenie Morawskiego Krasu łatwo przyuważyć zwierzaka.

wnętrze jaskini Katerzinsk

Choć mieszkając w Czechach nie można narzekać na brak atrakcji przyrodniczych w zasięgu ręki i kieszeni, to są jednak pewne miejsca, do których ma się ochotę wrócić. Jednym z nich jest właśnie unikatowy Morawski Kras, którym zachwycałam się już na łamach niniejszego bloga w grudniu 2011.
Dziś wiem, że moja wiedza o tym terenie była dość znikoma i po kolejnej wizycie, mogę powiedzieć już nieco więcej na temat tego, liczącego niemal 100 m2 obszaru - oczywiście nie oznacza to, że schodziłam choćby jego połowę. Obejrzałam jednak dwie kolejne z pięciu jaskiń: Katerzinską oraz Balcarkę oraz przeszłam się kilkoma przyjemnymi szlaczkami, takimi w sam raz dla amatorki pieszych wycieczek.
I kolejna ciekawostka pozostawiona przez dobrego ducha
Polecam zwłaszcza jaskinię Balcarkę, której wnętrze i obszerne sale ze stalaktytami i stalagmitami o różnych kształtach i kolorach mieniących się w świetle latarki, robi ogromne, filmowe wręcz wrażenie. Prowadzi do niej także przyjemna trasa przez lasek oraz pola, dlatego polecam zostawić samochód na jednym z parkingów - nad Macochą lub pod Skalnim Mlynem.
Zdecydowanie napawającą optymizmem nowością jest to, że ktoś sobie wreszcie przestał rościć prawo do tego, komu wolno rzucić okiem w głąb przepaści Macocha, i stoliczek z panią inkasującą opłatę zniknął z górnego mostka.
Aby mieć czas na odetchnięcie pełną piersią, postanowiliśmy zatrzymać się w Chacie Macosze, znajdującej się u góry. Jest tam naprawdę pięknie i cicho, gości było niewielu, jedzenie dobre, a warunki przyzwoite jak na 300 koron od łebka za pokój dwuosobowy (łazienka na korytarzu), jednakże polecam rezerwację z wyprzedzeniem (czego my nie zrobiliśmy), bo dostaliśmy pokój pod samym dachem, gdzie było naprawdę koszmarnie gorąco.
Inną opcją noclegową jest hotel Skalni Mlyn mieszczący się na dole, przy wejściu na szlaki, jednakże jest on ponad dwa razy droższy, a tak koszmarnej obsługi, jak w hotelowej restauracji dawno nie spotkałam. A jak niektórym wiadomo, czescy kelnerzy nie slyną z uprzejmości (patrz: "Zrób sobie raj" Mariusza Szczygła).
Do obejrzenia została nam jeszcze jaskinia Sloupsko-šošůvské oraz Vypustek, a wtedy na pewno zabierzemy razeczj ze sobą kanapki;).

środa, 27 czerwca 2012

Brneńskie widoki

Widok na Svratkę, zupełnie inny niż w okolicy Mendlaka
Lato w pełni, a mimo rozlicznych rozrywek oferowanych przy ładnej pogodzie w mieście (piwo w ogródku, mecz Mistrzostw Europy w sport barze, leżenie na trawie Lużankach), to jednak serce rwie się na łono natury.
Jak oświeciła mnie jedna z moich studentek, pani Jitka, której należy się hołd przynajmniej na niniejszym blogu, jeśli pójdę w prawo, a nie jak zwykle w lewo, swoją ulicą Vinohrady, czekają mnie samowite doznania krajoznawcze. Rzeczywiście, nie wiem, jak przez rok mogło to ujść mojej uwadze, że prowadzi tam zielony szlak. Kiedyś, co prawda, podjęliśmy pewną próbę spaceru w tamtą stronę, ale zamiast skręcić przed ogródkami działkowymi w prawo, poszliśmy prosto na te ogródki, które nie oferują niczego, czego zwykłe ogródki by nie oferowały.
Tym razem jednak udało nam się wykazać czujnością i skręcić za zielonym szlakiem w prawo i po niewielu krokach naszym oczom ukazała się panorama na Kamenną kolonię, Stare Brno, zamek Szpilberk, katedrę oraz zielone pagórki otaczające "moje" miasto.
fotki Wioli i Łukasza
Kontynuując tę ścieżkę znaleźliśmy się na zalesionym, górzystym terenie, że aż trudno było uwierzyć w to, że jesteśmy wciąż w drugim co do wielkości mieście Czech i to wciąż stosunkowo niedaleko od centrum. Jak się okazało, niewinnie wyglądająca ulica Vinohrady, ciągnie się przez kilka dobrych kilometrów. Zrozumiałam wreszcie, dlaczego taksówkarze zawsze podają orientacyjną cenę kursu wyższą, niż w rzeczywistości wychodzi do naszego domu.
Zielony szlak prowadzi aż do muzeum Anthropos, do którego pokonuje się ok. 5 km. Stamtąd można jednak kontynuować aż do Brneńskiego zalewu. To wyzwanie pozostawiliśmy sobie jednak na następny raz.

czwartek, 10 maja 2012

"Jezus umarł za Czechy"

Takie hasła mają ponoć zawisnąć we Wrocławiu podczas rozgrywek grupy w ramach Euro 2012. Z czyjej twórczej inspiracji? Archidiecezji Wrocławskiej! Pozostaje się tylko zastanowić, czy organizacja ta nie powinna zatrudnić nowego specjalisty ds. reklamy i PR-u. No chyba, że dla żartu (bo przecież polski kościół znany jest z poczucia humoru) kler postanowił zagrać stereotypami, jakie Czesi mają o Polakach. Kierowana ćwierćwiecznym doświadczeniem z Polską, obawiam się, że to jednak nie to;
i w głowie mi się nie mieści, jak taki slogan może przekonać kogokolwiek do zwrócenia się w stronę religii. Może skłonić co najwyżej do uciekania jak najdalej od banera, a zwłaszcza trzymających go osób z domniemanym szaleńczym błyskiem w oku.

niedziela, 6 maja 2012

Kino na granicy

Logo przeglądu
Pokaz filmu "Cygan"
Podobno ze wszystkich sąsiadów Polacy najbardziej lubią Czechów. A co to oznacza w praktyce, poza masowymi wycieczkami do Pragi, ew. po czeskie piwo tuż za granicę? Obawiam się, że na masową skalę niewiele, choć przyznać trzeba, że na pewno kultura czeska jest lepiej znana nad Wisłą, niż polska na Wełtawą. Dobrą okazję do wzajemnego zbliżenia i poznania dokonań kinematografii nie tylko wspomnianych dwóch narodów, ale również innych krajów Europy Środkowej (w tym roku jeden z paneli był poświęcony filmom węgierskim) jest festiwal Kino na Granicy, który w tym roku odbywał się w dniach 28.04 - 3.05 w Cieszynie.
Udało mi się wpaść na niego tylko na jeden dzień (sobotę), ale wrażenia były naprawdę pozytywne. Cieszyn, zwłaszcza jego polska część, to urocze graniczne miasteczko położone w górach, w którym można dobrze zjeść i wypić za przystępną cenę. Mimo licznych gości festiwalowych nie odczuwało się tłoku i udało nam się nawet dostać niezłe miejsce na pokazie na otwarcie festiwalu nowego filmu słowackiego reżysera Martina Šulíka pod tytułem "Cygan" w cieszyńskim teatrze.
Obraz ten mimo obiecującego tematu (realia życia Cyganów w ubogiej osadzie pod Koszycami) oraz ciekawie zaprezentowanej kultury tej znacznej mniejszości na Słowacji (wg różnych danych, Cyganie w tym kraju stanowią między 250 a 400 tys. mieszkańców), rozczarowuje dość wątłą fabułą, jednakże warto go obejrzeć dla jego walorów etnograficznych.
Po projekcji, Polacy i Czesi przybyli na festiwal przenieśli się do miejscowych barów i restauracji, gdzie nastąpiła integracja przy lokalnym piwie "Brackim", które w smaku przypomina do złudzenia produkty czeskich browarów. W okolicach 22.00 towarzystwo przeszło do wspólnego odśpiewywania czeskich i polskich szlagierów, niekiedy w obu wersjach językowych (jak w przypadku "Małgośki" Rodowicz, znanej u naszych sąsiadów jako "Marketka").
A potem już trzeba było wyjeżdżać i porzucać piękną górzystą scenerię, w której króluje porozumienie ponad podziałami i nikt nigdy nie słyszał o wieży Babel. 
Więcej na temat Kina na Granicy.

sobota, 14 kwietnia 2012

Inauguracja sezonu 2012

Miniaturowy zamek w ogródku jednego domu
Sezon atakuje na wielu płaszczyznach i nie daje się niemrawie rozkręcającemu się kwietniowi: brneńskie place i ulice zaczęły zawłaszczać ogródki, nawet przy pięciu stopniach gdzieniegdzie wyłaniają się panienki w koszulkach z krótkim rękawem."Powietrza!"- zdaje się krzyczeć bardziej lub mniej bezgłośnie każdy, niczym w wierszu Tuwima.
Nie, nie, to nie latarnia morska, ale widok na Babi Lom
Jedna z setek napotkanych żab
Kapliczka we Vranovicach
Przez całą zimę chciało się gnić w murach przy odkręconych kaloryferach i nie wychodzić dalej niż do pobliskiego baru, co bez wątpienia zaważyło na braku postów. Teraz jednak nie usiedziałabym przez cały weekend w domu - słoneczko mrugnęło blado zza chmurki, a ja łapczywie sięgnęłam po przykurzony tomik "Brno a okoli" i wybrałam proponowaną trasę nr 4 - Lelkovice - Babi Lom - Vranov - Utechov - Babi doly. Lelkovice, z których rozchodziły się szlaki, znajdują się ok. 16 km od centrum Brna. Do pobliskiej stacji w miejscowości Česká dojeżdża pociąg z Brna. Tę niedużą, ale pełną ładnych i kolorowych domków jednorodzinnych otaczają wzgórza. Na jednym z nich - Babim Lomie, liczącym 521m.n.p.m, wznosi się wieża widokowa, z której roztacza się świetny widok na okolicę, w tym na Brno. Niestety nie mieliśmy pod tym względem wielkiego szczęścia, bo słoneczko wychynęła na chwilkę, a potem szybciutko się schowało, a w zamian zaczął pokapywać deszczyk. Nie taką pogodę się jednak przeżyło i nie w takich górach, więc się nie poddaliśmy. Podejście na sam szczyt tego niewysokiego wzgórza jest dość strome i kamieniste, więc polecam założenie odpowiedniego obuwia. Babi Lom to dopiero początek piętnastokilometrowej trasy. Po zejściu z niego czeka nas wejście na jeszcze kilku kamienistych szczytów, dzięki czemu trasa jest ciekawa, bo nieco podnosi poziom adrenaliny - nie raz trzeba użyć rąk do podpierania, i przy okazji zapewnia piękne widoki. Na trasie można spotkać różne gatunki ptaków, między innymi dzięcioła. My natrafiliśmy na zatrzęsienie żab ze względu na ich okres godowy. 
Kos
Spokojne, sobotnie przejście trasy z posiadówkami na kanapeczkę i herbatkę zajęło nam około pięciu godzin. Tylko początkowe podejście było nieco trudniejsze, a reszta to właściwie spacer po lesie. Za to właśnie lubię Brno - tuż za granicami miasta, a nawet często w jego granicach znajdują się przestronne, dzikie tereny, które można eksplorować godzinami i poczuć się tak, jakby się było w górach. Muszę powiedzieć, że brakowało mi tego przez zimę. I że chyba wynagradza mi to, że Brno nie jest Paryżem, Nowym Jorkiem, czy nawet Pragą. 

niedziela, 5 lutego 2012

Kolejne brnieńskie odkrycia


Trabant pod żidenickim blokiem

Jak się na każdym kroku okazuje, Brno to miasto, które nie przestaje zaskakiwać. Jest jak Kopciuszek, który na pierwszy rzut oka wygląda jak brudna i niechlujna brzydula, a gdy przyjrzeć mu się bliska, zdmuchnąć z liczka kurz i pył, ukazują się różne godne uwagi detale.
Tym razem na szlak ciekawostek zabrali nas brnieńscy wyjadacze i bohemiści, Marcin i Iza. Zafundowali nam rozgrzewający marsz przez Cejl, aż do osiedla Żidenice, gdzie natrafiliśmy na niewielką rzeźbę, upamiętniającą miejsce narodzin Bohumila Hrabala.
niewielka rzeźba upamiętniająca miejsce narodzin Hrabala
 Następnie wspięliśmy się na niewielki, zalesiony wzgórek, który stanowi wymarzone miejsce na spacery i z którego roztacza się ładny widok na pofałdowaną okolicę Brna, a także na centrum, w tym katedrę. Na szczycie tego wzgórka, stoi restauracja w stylu łowieckim o idealnie pasującej do niej nazwie "Sherwood". Staroczeskie jadło, jakie tam serwują to głównie dziczyzna, ale jest też parę opcji wegetariańskich i - rzadkość - frytki własnego wyrobu. Wszystko smakowite, oczywiście zakrapiane piwem, skrajnie napychające (dobrze, że czekał nas jeszcze godzinny spacer powrotny) i w cenach niewiele wyższych niż w przeciętnych hospodach.

Gdy tylko temperatura podniesie się powyżej 0 stopni wybieramy się tam po raz kolejny, a w międzyczasie zamierzamy tropić kolejne ciekawe brnieńskie zakątki.